Nadal słyszymy głosy na temat sobotniego konkursu na normalnej skoczni, gdzie warunki atmosferyczne miały duże znaczenie na przebieg zawodów. Pogoda nie sprzyjała również sportowcom na igrzyskach w Sankt Moritz w 1928 roku. Wtedy uczestnicy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce.
W dniach 11-19 lutego 1928 roku w szwajcarskim Sankt Moritz odbyły się II zimowe igrzyska olimpijskie. Co do pracy organizatorów nie można było mieć zarzutów, choć warunki pogodowe momentami nie rozpieszczały. Podczas biegu na 50 km, temperatura znacznie wzrosła, topiąc śnieg. Na wskutek odwilży uszkodzeniu uległy trasy narciarskie i bobslejowe. Jednakże rozegrano niemal wszystkie konkurencje.
Ostatniego dnia imprezy w Sankt Moritz przeprowadzono konkurs skoków narciarskich. Wówczas rywalizowano tylko raz, gdyż zawody na skoczni normalnej wprowadzono w 1964 roku, a drużynówkę dopiero w Calgary w 1988.
Do rywalizacji na skoczni K-66 przystąpiło 38 skoczków z 13 państw. Znaleźli się również reprezentanci Polski, którzy wówczas nie liczyli się w walce o medale i czołowe lokaty. Był to pierwszy konkurs olimpijski z udziałem japońskiego skoczka – Motohiko Ban.
Zmagania odbywały się w trudnych warunkach. Na rozbiegu pojawił się lód, przez który zawodnicy osiągali mniejsze prędkości podczas wyjścia z progu. Na półmetku rywalizacji, zgodnie z przewidywaniami, prowadzili Norwedzy – Alf Andersen i Sigmund Ruud. Pierwszy z nich jako jedyny pokonał granicę 60 metrów.
Nie wszyscy umieli poradzić w trudnych warunkach. W pierwszej serii groźny upadek zanotował Rudolf Burkert z Norwegii, a także miejscowy ulubieniec kibiców Gerard Vuilleumier.
W przerwie rozpoczęła się zażarta dyskusja pomiędzy uczestnikami rywalizacji. Reprezentanci Szwajcarii Gerard Vuilleumier oraz Bruno Trojani poprosili o wydłużenie rozbiegu, co pozwoliłoby osiągać większe prędkości.
Zajmujący dwie czołowe lokaty Alf Andersen i Sigmund Ruud zachowali zimną krew i oddali poprawne skoki. Zupełnie inaczej wyglądało to w przypadku Jacoba Thulina Thamsa. Norweg bronił tytułu mistrzowskiego, który zdobył cztery lata wcześniej w Chamonix.
Thams, ówcześnie jeden z najwybitniejszych skoczków, był znany ze swojej porywczości. Został sprowokowany przez Szwajcarów, którzy oskarżali go o tchórzostwo i postanowił się odegrać. Zamiast oddać bezpieczną próbę, skoczył na niesamowitą wówczas odległość 73 metrów. Jednak nie dał rady ustać skoku, co w klasyfikacji dało mu miejsce pod koniec trzeciej dziesiątki.
Jak na ironię, upadki zanotowali także Vuilleumier oraz Trojani. Ci sami, którzy kilkadziesiąt minut wcześniej optowali za tym, aby wydłużyć rozbieg. W efekcie zawodnicy uplasowali się kolejno na 30 i 32 miejscu. Złoto i srebro zdobyli zawodnicy, którzy prowadzili również na półmetku, a więc Alf Andersen i Sigmund Ruud, a na trzeci stopnień podium wskoczył Rudolf Burkert z Czechosłowacji.
Jacob Thulin Thams został sklasyfikowany ostatecznie na 28. lokacie, choć oddał skok o blisko dziesięć metrów dłuższy niż rywale. Norweg nie ustał jednak swojej próby. Więcej na zimowych igrzyskach się nie pojawił, lecz po ośmiu latach zawitał na letnich igrzyskach w Berlinie zdobywając srebro w rywalizacji żeglarzy.
Ze zmiennym szczęściem startowali Polacy, których również nie ominęły upadki. Najlepszy spośród Biało-Czerwonych był Stanisław Gąsienica-Sieczka na 23. miejscu. Dwa „oczka” niżej znalazł się Aleksander Rozmus, 27. był Andrzej Krzeptowski, a na 37. lokacie zmagania ukończył 19-letni wówczas Bronisław Czech.
Wydarzenia z Sankt Moritz pokazują, że przed laty skoczkowie mieli znacznie więcej do powiedzenia niż dzisiaj, nawet w kwestii ustawienia rozbiegu. Stanisław Marusarz w swojej autobiografii z 1955 roku opowiadał, że skoczkom zdarzało się nawet usypywać dodatkowy próg ze śniegu, aby wznieść się na wyższą wysokość po wybiciu. Dziś nikomu nie przyszłoby do głowy, by coś takiego zrobić.
- Żródło: sportowefakty.pl